Tak mnie jakoś wzięło na wspomnienia. Wydawało mi się nawet, że to już 25-ta rocznica tego wyjazdu, ale jednak taki jubileusz to dopiero za rok. Niemniej było to dawno, wiec czytając ten skromny opis weźcie pod uwagę, że "ja dzisiaj" i "ja 24 lata temu" to nie ta sama osoba 😉
A było to tak. Jedna z moich koleżanek organizowała w drugiej połowie sierpnia wycieczkę do Włoch dla młodzieży, coś w rodzaju kolonii, a że zostało sporo wolnych miejsc, mogli się zgłosić również turyści indywidualni. Były to pierwsze lata po otwarciu granic i początki zorganizowanej turystyki zagranicznej, więc oferta była atrakcyjna (również cenowo). Pojechało wtedy kilka moich koleżanek z rodzinami i ja z Jackiem, czyli moim drugim dzieckiem. Miał to być prezent dla niego na zakończenie podstawówki. Wyjazd był zdecydowanie niskobudżetowy - autokarem, ze spaniem w namiotach i posiłkami gotowanymi przez jedną z koleżanek na palniku gazowym (dla całej grupy). Informację dostałam w ostatniej chwili, więc nawet nie bardzo wiedziałam, dokąd tak naprawdę jadę.
Zatrzymaliśmy się na kempingu Marina di Venezia w pobliżu Punta Sabioni, skąd kursują statki do Wenecji. Jako że był to mój pierwszy w życiu wyjazd na zachód, w sympatycznym towarzystwie, podobało mi się tam absolutnie wszystko. Teren kempingu z pięknie utrzymaną roślinnością, mnóstwo lokali, baseny, czyściutkie i pachnące toalety i prysznice, szeroka piaszczysta plaża, po prostu szok. Nawet nie przeszkadzało nam, że najbliższe otoczenie kempingu było nieco zapyziałe, a w namiotach było strasznie gorąco i niewygodnie. Większość czasu i tak spędzaliśmy na plaży albo pod prysznicem (przy tej pogodzie zachodziliśmy tam po pięć razy na dobę). Wieczorami siadywaliśmy sobie na plastikowych krzesełkach, przy stolikach ustawionych obok namiotów, i gadaliśmy do późnej nocy, pijąc lekkie musujące winka:
Pojechaliśmy razem na dwie dłuższe wycieczki, które za chwilę opiszę, ale uprzedzam, że dokumentację z nich mam mizerną. Nie robiłam żadnych notatek, jedynie potem zapisałam po kilka słów na odwrocie niektórych zdjęć. Nie pamiętam, czy w ogóle miałam swój aparat. Myślę, że raczej tak, ale pewnie wzięłam tylko jedną kliszę. Pojęcia nie mam, dlaczego, ale w efekcie zdjęć praktycznie nie mam. W sumie z całego tygodniowego pobytu uchowało się ich tylko kilkanaście, a i z tego trudno by było wybrać coś przyzwoitej jakości. Rok później już było zupełnie inaczej, o czym jeszcze będzie mowa w kolejnej notce. Ale nawet wcześniej pstrykałam mnóstwo, na różnych moich zagranicznych wyjazdach w "demoludy", jeszcze w czasach studenckich. Wprawdzie głównie slajdy, które się przez lata częściowo pogubiły albo poniszczyły, ale i tak zostało mi sporo, więc zupełnie nie rozumiem tej weneckiej mizerii. No, ale trudno, nie ma co płakać, wrzucam to, co mam.
Na pierwszą wycieczkę pojechaliśmy do Wenecji. A właściwie popłynęliśmy z Punta Sabioni. Z moich podpisów na zdjęciach wynika, że było to 16 sierpnia. Na zdjęciu widać górującą nad miastem dzwonnicę bazyliki św. Marka, przed nią Pallazzo Ducale (Pałac Dożów), na lewo Biblioteka Marciana:
Drugie zdjęcie przedstawia wyspę San Giorgio Maggiore, na prawo zaczyna się Giudecca, widziane z nabrzeża przy placu Św. Marka:
Nawet nie pamiętam, czy mieliśmy jakiegoś przewodnika, ale sporo wtedy zobaczyliśmy i mam te obrazy w pamięci, chociaż wiele szczegółów się zatarło. Cóż, nie prowadziłam wtedy bloga...
Zaczęliśmy od Placu i Bazyliki Św. Marka:
Weszliśmy też na dzwonnicę, by podziwiać widoki z góry:
Spędziliśmy w Wenecji prawie cały dzień. Po zejściu z dzwonnicy płynęliśmy tramwajem wodnym po Canale Grande, spacerowaliśmy uliczkami, byliśmy na moście Rialto, poszliśmy na lody. Dlaczego nie mam z tej części wycieczki ani jednego zdjęcia???
Sześć dni później pojechaliśmy autokarem do Padwy. Tu już nastąpiła totalna zdjęciowa katastrofa! Mam dosłownie trzy sztuki 😪 Pamiętam, że byłam wtedy mocno cierpiąca, bolał mnie brzuch i głowa, a na dodatek panował nieziemski upał. Być może dlatego nie miałam serca do fotografowania. Przyjechaliśmy na Prato della Valle, które było jednym wielkim placem budowy, cała okolica była rozkopana i ciężko było się przebić z jednej strony na drugą. Pamiętam, że chodziliśmy po drewnianych kładkach, a pod spodem było pełno błota. W związku z tym od razu poszliśmy zwiedzać Bazylikę św. Antoniego. Później przeszliśmy przez starówkę, byliśmy na Piazza dei Signori z wieżą zegarową i Loggia del Consiglio, na Placu przed ratuszem, gdzie widzieliśmy Caffè Pedrocchi z XVIII w., oraz na dziedzińcu uniwersytetu. I tylko te trzy ostatnie miejsca mam na zdjęciach:
Zachowałam z tych wycieczek bardzo dobre wspomnienia. Były to przecież prapoczątki mojej turystycznej kariery. Jednak teraz, patrząc na mapę i zaglądając do różnych przewodników, stwierdzam, że tak niewiele widziałam i jeszcze mniej zapamiętałam, że po prostu muszę pojechać jeszcze raz, sama, zarówno do Padwy, jak i do Wenecji. Już jako świadomy turysta, z pewnym doświadczeniem, a nie ta owieczka w stadzie, by nie rzec - baran. Ale to jeszcze nie teraz, najpierw planuję odwiedzić te miejsca, w których w ogóle nie byłam. Chyba, że niespodziewanie się trafi jakiś fajny lot 😉
I to by było na tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz