sobota, 7 września 2019

Samaria - Farangi, czyli wąwóz

   Miejscowi mówią po prostu Farangi (Wąwóz). Pisany z dużej litery, bo największy i najpiękniejszy na Krecie, a może i nie tylko. Jedno z takich miejsc, którego żaden miłośnik Krety nie może pominąć, przynajmniej w wersji skróconej (dolna część od wejścia do Żelaznych Wrót i z powrotem to tylko 2 km, a do wioski Samaria 11 km, nie licząc odległości od Agia Roumeli, bo to można przejechać busem). Natomiast jeśli tylko komuś zdrowie i kondycja pozwalają na przejście całego wąwozu, to ja serdecznie polecam, bo już od tych 11 km z dołu do Samarii i z powrotem to całość jest niewiele dłuższa, a dużo ciekawsza. 
    Tym razem również skorzystaliśmy z oferty miejscowego biura podróży, uznawszy taką opcję za najmniej kłopotliwą, a niewiele droższą od komunikacji publicznej. Natomiast jazda samochodem nie bardzo ma sens, skoro wychodzi się z wąwozu 18 km od miejsca, w którym się do niego weszło i do najbliższej drogi trzeba płynąć promem ponad godzinę.
   Do miejsca, gdzie zaczyna się wędrówkę, droga wiedzie serpentynami wśród olbrzymich Gór Białych i dochodzi do rozległego płaskowyżu Omalos z wioską o tej samej nazwie:




   Po krótkim postoju obok tawerny dojechaliśmy do miejsca, zwanego Ksyloskalo (Drabina). Tu wchodzi się na teren jedynego na Krecie parku narodowego i od razu zaczyna się strome zejście. Na długości ok. 1,5 km jest do pokonania 1000 metrów deniwelacji. Ścieżka jest wygodna, dobrze poprowadzona, wyposażona w poręcze i w dużej części zacieniona. Wbrew ostrzeżeniom naszego przewodnika ten odcinek wyprawy okazał dla mnie najłatwiejszy:














    W tych warunkach dzielnie sobie radzą oleandry:



   Po drodze mijaliśmy różne wodopoje. W tych pierwszych woda była jeszcze chłodna, na dole już nie tak bardzo, ponieważ nie pochodzi z naturalnych źródeł, lecz doprowadzana jest wodociągiem i w części mocniej nasłonecznionej wyraźnie się nagrzewa. Po raz pierwszy napełniliśmy nasze butelki w miejscu zwanym Neroutsiko, po zakończeniu ostrego zejścia. Po kolejnych 2 km doszliśmy do prostej kamiennej świątyni Agios Nikolaos, którą otaczają potężne tysiącletnie cyprysy. W pobliżu niedawno odkryto pozostałości osady sprzed ponad dwóch tysięcy lat:








    Stąd pozostało około 3 km do niezamieszkałej wioski Samaria. Mieszkańcy opuścili ją w 1962 roku, po założeniu parku narodowego. Pozostałe po nich domostwa pomału niszczeją.
  Dalej ścieżka przechodzi obok kaplicy Osia Maria z 1379 r., którego patronką jest Maria Egipcjanka. To od patronki kościoła pochodzi nazwa wąwozu:










    Trasa wiedzie dalej skrajem koryta rzeki Taras. Oznacza to, że każdy krok po otoczakach rozmaitej wielkości, uciekających spod nóg, trzeba wykonywać z napiętymi mięśniami, bo nigdy nie wiadomo, w którą stronę obsunie nam się noga. Do tego dochodzi coraz bardziej otwarta przestrzeń, bez odrobiny cienia. Ostatecznie ten właśnie odcinek okazał się dla mnie trudniejszy, niż schodzenie w dół na początku trasy, ale ratowały nas widoki, które nadal były oszałamiająco piękne:






   Po drodze mijaliśmy kolejne miejsce na postój, podobnie jak wszystkie poprzednie, cieszące utrudzonych turystów cieniem, kranikiem z wodą i toaletami. Po krótkim odpoczynku dotarliśmy w końcu do miejsc, w których wąwóz zwęża się i wysokie na 400 m skały robią największe wrażenie. Najbardziej spektakularne to tzw. Żelazne Wrota:





























   Na końcu wąwozu znajduje się druga bramka, gdzie znowu sprawdzane są bilety. Dla bezpieczeństwa turystów ilość wchodzących i wychodzących z wąwozu musi się zgadzać. Jest tam też tawerna, w której można się napić doskonałego i zimnego soku ze świeżych pomarańczy:



























     Byliśmy już tak zmęczeni, że nie chcieliśmy uprawiać szosówy przez ostatnie 2 km, tylko podjechaliśmy busem, jak większość turystów. Busiki, oznaczone literami A, B, C itd., krążą tam i z powrotem, odjeżdżają co 5 minut, a bilety na konkretny busik są sprzedawane tuż przy tawernie. Gdy przyjechała "nasza literka", wsiedliśmy i po kilku minutach znaleźliśmy się w wiosce Agia Rumeli, gdzie posililiśmy się nieco i znowu wypiliśmy po soczku:

























     Nie chciało nam się iść na maleńką plażę i zażywać kąpieli, więc tylko przespacerowaliśmy się po okolicy i udaliśmy się w kierunku przystani, skąd o 17:30 miał odpłynąć nasz prom:



   Najpierw zatrzymaliśmy się w niewielkiej wiosce Loutro:



  Kolejny i zarazem ostatni przystanek miał miejsce w Chora Sfakion, tam przesiedliśmy się do naszego autokaru i znów po serpentynkach pomknęliśmy na drugą stronę wyspy. Na zdjęciu te zawijasy wyglądają dziwnie płasko i wydają się nieuzasadnione, naprawdę było tam jednak całkiem stromo:


   Po drodze mijaliśmy kolejny płaskowyż z jakąś miejscowością, nawet zamek na górze tam mieli. Te płaskowyże w ogóle są zdumiewające. Jedzie się krętą drogą gdzieś wysoko, mija szczyty gór i nagle objawia się rozległy teren, zupełnie płaski, z polami uprawnymi, domami i kościołami i to na przykład na wysokości prawie 1,5 tys. m n.p.m. Niesamowite:


























     I tak zakończyła się jedna z naszych najciekawszych wycieczek na Krecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Berat - miasto okien

     Kolejny cudowny dzień w Albanii spędziliśmy w Beracie, jednym z dwóch albańskich miast - muzeów, które jest w całości wpisane na listę ...