wtorek, 4 lutego 2020

Znowu w Bangkoku

   Po prawie rocznej przerwie ponownie znalazłam się w Tajlandii. Wprawdzie moim głównym celem była Kambodża, ale cenowo najbardziej opłacało się lecieć przez Bangkok. Tym razem leciałam Aerofłotem z przesiadką w Moskwie i w zasadzie nie mam do tych linii zastrzeżeń. Dostaliśmy w sumie trzy posiłki, pakiet z kapciami, kremem do rąk, opaską na oczy i podobnymi utensyliami, oczywiście kocyk do przykrycia, w dodatku za każdym razem miejsca z większą przestrzenią na nogi. W drodze powrotnej przelot z Bangkoku obsługiwała Rassija i tu standard był nieco gorszy, ale też do wytrzymania. Ponieważ leciała z nami Ala, która nigdy wczesniej nie była w Bangkoku, postanowiłyśmy się tu na trochę zatrzymać.
   Zarezerwowałam wstępnie nocleg w hostelu Pailin Guest House, ale niestety okazał się on porażką. Brudno, niepowleczone koce do przykrycia, w łazience na podłodze woda po kostki, sypiące się meble, koszmar nawet jak na tajskie standardy. Ostatecznie spędziłyśmy tam tylko jedną noc. Rezerwację na kolejne dwie anulowałam i zmieniłam na Banglumpoo Place, co było świetnym pomysłem, choć kosztowało nas nieco drożej.
   Plan na pierwszy dzień pobytu przewidywał lajtowy spacer po najbliższej okolicy i wizytę w biurze podróży w celu wykupienia wycieczki do wodospadów Erawan. Wprawdzie sama trasa spaceru została lekko zmodyfikowana, ale można powiedzieć, że plan został zrealizowany (prawie, ha, ha!, o czym za chwilę) w formie dla mnie o tyle lepszej, że znalazłam się w zupełnie nowych miejscach.
   Oczywiście żadnej aklimatyzacji ani drzemki po przylocie nie przewidziałam, żeby nie tracić ani minuty cennego czasu. Zaraz po zakwaterowaniu, ledwie żywe, poczołgałyśmy się na plac Sanam Luang. Zaplanowałam tam między innymi obejrzenie pomnika poświęconego wolontariuszom I wojny światowej. Ma on formę "czedi"z białego marmuru, z prochami poległych bohaterów i pamiątkowymi tablicami. Warto wspomnieć, że uroczystości ze składaniem wieńców odbywają się tam corocznie 11 listopada.
   Ponieważ nie przyjrzałam się zdjęciom pomnika, a znałam tylko jego przybliżoną lokalizację (nie chciała mi zadziałać mapka of line), udało nam się pomylić go z rzeźbą czterech słoni, która również posiadała tablice z jakimiś napisami. Niestety tylko po tajsku, więc dopiero w domu zorientowałam się, że to nie było to. Ten właściwy pomnik był ledwie 180 m dalej na północ, ale zasłaniały go drzewa. Jako usprawiedliwienie mogę tylko podać nasz stan po kilkunastu godzinach lotu i lejący się z nieba żar. Ale że miejsce dość przyjemne, więc warto wrzucić fotki:





    Potem było niewiele lepiej, bo uparłyśmy się znaleźć przystanek autobusu A4, jeżdżącego na lotnisko Don Muang. Miałyśmy z niego lecieć do Kambodży następnego dnia i chciałyśmy się zorientować, czy rzeczywiście A4 staje w tym miejscu. Przystanek znalazłyśmy, ale przez ten czas, kiedy się kręciłyśmy po okolicy, nie pojawił się żaden autobus o tym numerze. W efekcie zrezygnowałyśmy z takiej opcji i postanowiłyśmy udać się na lotnisko taksówką, więc cały ten czas można by uznać za zmarnowany.
   Dalszy ciąg spaceru miał nieco więcej sensu, obejrzałyśmy pomnik Sodej Pra Bavornratchao (przeczytałam gdzieś, że przedstawia jednego z dawnych tajskich królów, ale nie wiem, czy to prawda), budynki najstarszego tajlandzkiego uniwersytetu i XVIII-wieczną świątynię Wat Mahathat Yuvaratrangsarit:







    Ponieważ wydawało mi się, że mamy dość blisko do pewnej miłej knajpki, w której byłam kilka razy w zeszłym roku, udałyśmy się tam na obiadek. Niestety musiałyśmy sporo drogi nadłożyć, bo część ulic była zagrodzona z powodu jakiejś imprezy, w dodatku jedzenie okazało się paskudne, zupełnie inne, niż rok temu. Na szczęście był to już koniec naszego pecha i dalej wszystko układało się wspaniale.
   Minęłyśmy Pomnik Demokracji i przeszłyśmy w kierunku Phra Sumen Road, gdzie tuż przy starym murze miejskim, graniczącym z kanałem Banglumpoo, znajduje się jedna ze świątyń najwyższej klasy królewskiej, Wat Bowonniwetwiharn Ratchaworawiharn. Jest to buddyjski klasztor tradycji Dhammayutpowstały w 1824 roku, gdzie mnichami, a nawet "opatami" byli niektórzy tajscy królowie. W 1836 roku przybył do świątyni i został jej pierwszym opatem książę Mongkut, założyciel zakonu Thammayut Nikkaya, czyli późniejszy król Rama IV. Przez pewien czas mnichem był tam również ukochany król Tajów - Bhumibol Adulyadej, czyli Rama IX. Czterech spośród opatów świątyni pełniło też funkcję głównego kapłana (patriarchy) kraju. Za czasów księcia Mongkuta nie był to jeden klasztor, lecz dwa oddzielone kanałem, a za czasów Ramy VI połączono je w jedną całość: 







   Całość jest pięknie zdobiona, szczególnie ciekawe są liczne rzeźby na zewnętrznych ścianach oraz  malowidła we wnętrzach. Statua Buddy pochodzi z okresu Sukkhotai, czyli z XIII w.:









   Imponujące złote czedi pięknie się prezentują w świetle zachodzącego słońca. Główna stupa mieści prochy królów Ramy VI i Ramy IX:







    Trafiłyśmy tam na jakieś uroczystości, więc nasze zasoby wzbogaciły się o kilka ciekawych zdjęć:






    Po opuszczeniu świątyni powędrowałyśmy w kierunku Khaosan Road, po drodze wstępując do kilku biur podróży w poszukiwaniu wycieczki na pierwszy dzień po powrocie z Kambodży. W jednym z nich wybrałyśmy ofertę, która wydała nam się najbardziej atrakcyjna (napiszę o niej w stosownym czasie). Z Khao San przeszłyśmy ulicą Rambutri w stronę nabrzeża rzeki Menam (Chao Praya) i fortu Phra Sumen:










   Podsumowując, pierwszy dzień pobytu okazał się ciekawy, aczkolwiek dość męczący, więc po powrocie do hotelu, nie bacząc na podejrzanie wyglądające koce, padłyśmy na łóżka i natychmiast zasnęłyśmy, choć w Polsce była dopiero godzina 16. Następny dzień zapowiadał się nie mniej interesująco.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Berat - miasto okien

     Kolejny cudowny dzień w Albanii spędziliśmy w Beracie, jednym z dwóch albańskich miast - muzeów, które jest w całości wpisane na listę ...