niedziela, 7 kwietnia 2019

Chinatown w Bangkoku

   Chinatown to kolejne miejsce, którego nie można pominąć, jeśli się spędza w Bangkoku chociaż kilka dni. Obecność chińskiej społeczności w Tajlandii sięga XIV wieku. Przybysze ze wschodu tak skutecznie zadomowili się w tym kraju, że w drugiej połowie XIX wieku połowa mieszkańców Bangkoku była Chińczykami lub miała przynajmniej domieszkę chińskiej krwi. Do dziś dominują w tajskim sektorze handlowym.
   Póki jeszcze mieszkałyśmy w Prince Palace, miałyśmy ostatnią szansę, żeby dojść tam pieszo. Na południe, prosto jak po sznurku, 15 minut spaceru i zaczyna się inny świat:















    Chińska dzielnica to dobre miejsce na ciepły posiłek. Nie udało nam się znaleźć knajpy z pierożkami, więc przysiedliśmy sobie w pierwszej, która wydała nam się interesująca. Nie najgorzej się prezentowało również to, co ludzie mieli na talerzach. Obsługiwał nas pan, który wyglądał trochę jak pani, ale to się podobno w Bangkoku zdarza dość często. A na drugim zdjęciu widać rękę i kawałek koszulki Jacka. To jedyny dowód, że z nami był:




    Tymczasem słońce zaczęło zachodzić i barwy zrobiły się jeszcze ciekawsze:




      Na zakończenie udaliśmy się do najważniejszej w tej części miasta świątyni, czyli Wat Traimit, znanej również jako Świątynia Złotego Buddy. 




    Nadal trwało buddyjskie święto, więc podobnie jak rano u Szmaragdowego Buddy, było pełno ludzi. Zdążyło się już jednak zrobić całkiem ciemno, dzięki czemu intensywnie oświetlona świątynia prezentowała się pięknie, natomiast nasze aparaty nie bardzo sobie poradziły z tymi kontrastami. Tak więc zdjęcia są słabe, ale wrzucam, bo coś tam jednak na nich widać:








    Świątynia słynie głównie z największego na świecie posągu Buddy wykonanego z litego złota. Prawie 4-metrowej wysokości XIII-wieczna figura z Sukhothai zrobiona jest z 18-karatowego złota i waży 5 ton. Została odkryta przypadkowo, podczas rozbudowy portu w 1955 roku, i sądzono, że jest wykonana ze zwykłego stiuku. Po 20 latach, podczas przenoszenia za pomocą dźwigu na inne miejsce, posąg spadł i stiuk został uszkodzony, a pod spodem ukazał się cenny kruszec. Pokrywanie złotych posągów gipsem było dość powszechne w czasach zagrożenia atakami Birmańczyków, więc takich historii o przypadkowych odkryciach słyszy się tam sporo. A oto, jak wygląda słynny Złoty Budda:




    Okolice Wat Traimit opuściliśmy przez Chińską Bramę (Chinatown Gate). Została ona zbudowana z okazji 72 urodzin króla Ramy IX w 1999 roku. Dziś koncentrują się przy niej obchody chińskiego Nowgo Roku:


   Po powrocie z Chinatown spędziłyśmy w hotelu Prince Palace drugą noc, rano po wspaniałym śniadaniu odbyła się opisywana już przeze mnie wycieczka do muzeum Jima Thompsona, skąd przejechałyśmy kolejką Sky Train po raz kolejny nad rzekę Menam, a zakończyłyśmy pożegnalnym spacerem na Khaosan Road i obiadem w pobliżu Wielkiej Huśtawki. Zrobiłyśmy tam też zakupy (różne tajemnicze maści i kremy) w drogerii/aptece, która 10 dni wcześniej uratowała życie naszej koleżance. Okazało się mianowicie, że ważny lek, którego Irenka zapomniała zabrać z domu, jest tu dostępny bez recepty i w dodatku 3 razy taniej. Potem wróciłyśmy do Prince Palace po walizki, zamówiłyśmy taksówkę i przeniosłyśmy się do Baiyoke Sky Hotel na ostatnią noc:



   Pokój był droższy od tego w Prince Palace mniej więcej o cenę wejścia na obrotowy taras widokowy na 84-tym piętrze z możliwością zjedzenia śniadania, więc wydawało nam się, że będzie nam łatwiej przyjechać tam po południu i po prostu zostać na noc. Poza tym mogłyśmy korzystać z tarasu wielokrotnie i wieczorem, i rano, a pokój na 50-tym piętrze też zapowiadał atrakcyjne widoki z okna. I do kolejki na lotnisko było bliżej. 
    To wszystko nas skusiło, natomiast sam pokój okazał się mały i śmierdzący stęchlizną, śniadanie dużo uboższe i mniej smaczne, niż w Prince Palace. Podsumowując - lepiej było zapłacić za wejście na taras, porobić zdjęcia i wrócić do poprzedniego hotelu. Tak więc pomysł był chyba troszkę chybiony, ale gdybyśmy nie spróbowały, żałowałybyśmy jeszcze bardziej. A tak się przedstawiał widok o różnych porach (po południu, wieczorem i o mglistym poranku:













   I to już koniec relacji z wyjazdu do Tajlandii. Chyba jeszcze bym chciała tam kiedyś wrócić, mam już nawet kilka konkretnych pomysłów.

sobota, 6 kwietnia 2019

Znowu pływamy po Bangkoku

   Ostatnie dwa dni pobytu w Tajlandii pozwoliły nam nacieszyć się wodnym transportem, który jest w Bangkoku nie tylko najprzyjemniejszym, ale też często najszybszym sposobem na przemieszczanie się. Wiecznie zakorkowane ulice nie zachęcają do jazdy rozklekotanymi, choć tanimi, autobusami. Sky Train nie wszędzie dociera, ale chcąc spróbować wszystkiego, dwukrotnie skorzystałyśmy również z tej formy podróżowania:




   Łodziami przemieszczałyśmy się najchętniej, zwłaszcza pod koniec naszego pobytu w Bangkoku. Poniżej mapki obu tras, na rzece Menam (Chao Phraya) i kanale, nad którym położony był hotel Prince Palace (przystań Talad Bobae):
.


   Po obejrzeniu Świątyni Szmaragdowego Buddy postanowiłyśmy popłynąć rzeką Menam, aby jeszcze od strony wody sfotografować Wielki Pałac:



   O 11:00 miałyśmy się spotkać z Irenką, która nie wybrała się z nami do pałacu. A ponieważ było jeszcze dość czasu i już znalazłyśmy się nad wodą, wpadłyśmy też do Wat Arun, żeby zobaczyć, czy przy porannym świetle wygląda jakoś inaczej. I chyba było warto. To w końcu "Świątynia Świtu", a nie "Popołudnia" i zdjęcia wyszły jakoś lepiej:






    Kolejną łodzią popłynęłyśmy w stronę przystani Phra Arthit, podziwiając mijane nowoczesne budynki:








    Przepływaliśmy też obok zachodniego nabrzeża z kościołem Santa Cruz i świątyniami Wat Prayoon i Wat Kalayanamit oraz pod mostem Memorial Bridge:








    Wysiadłyśmy w pobliżu Khaosan Road i znów przeszłyśmy w okolice Pomnika Demokracji:







    Niedaleko Democracy Monument znajduje się jeszcze jeden ciekawy kompleks świątynny - Wat Ratchanadda. Jego budowa rozpoczęła się w 1846 roku, w czasach panowania trzeciego króla Syjamu z Dynastii Chakri, Phra Nangklao Chaoyuhua, zwanego Ramą III. Loha Prasat, będący częścią tego kompleksu, to wielopoziomowa struktura, składająca się z pięciu części, zbudowanych jedna na drugiej, o coraz mniejszym przekroju. Na ich krawędziach umieszczono w rzędach 37 ażurowych iglic, nawiązujących do 37 buddyjskich cnót, wymaganych do osiągnięcia oświeceniaCałość przypomina trochę świątynie birmańskie, ale w rzeczywistości jest kopią starego buddyjskiego projektu, znalezionego na Sri Lance, przy czym po pierwowzorze nie ma już śladu. Taka forma budowli oraz jej metalowy dach są zjawiskiem dość nietypowym w Tajlandii. 
    Loha Prasat nazwany jest często Żelaznym Zamkiem lub Żelaznym Klasztorem. Nazwa o tyle dzisiaj dziwi, że zwieńczenia iglic, niegdyś czarne, są od niedawna pokryte złotem i nie bardzo się z żelazem kojarzą:




   


   Z tego miejsca widać też Złotą Górę, na której już byłyśmy kilka dni wcześniej: 




W budynku na górę prowadzą kręcone schody, którymi dochodzimy do kolejnych poziomów:






   Z górnych poziomów pięknie widać panoramę miasta:



   Stąd  do naszego hotelu już tylko rzut beretem. Mijamy Fort Mahakan i dochodzimy do przystani, skąd łódka przetransportuje nas prawie pod same drzwi ;-)


  



    Na dziś to już wszystko, ale będzie jeszcze jedna notka na pożegnanie Bangkoku. Już teraz zapraszam.

Ochryda - klejnot Macedonii Północnej

    Przy okazji zwiedzania Albanii udało mi się spełnić jedno z moich marzeń. Kiedy przejeżdżałam przez Macedonię kilka lat temu i zwiedzała...