Zaraz na drugi dzień po przylocie do Kambodży postanowiłyśmy się rozejrzeć za transportem do jakiejś wioski na jeziorze Tonle Sap. Zrobiłam wstępne rozeznanie w internecie i dowiedziałam się, że wynajęcie tuk-tuka jest bez sensu, ponieważ wcale nie wypada tak tanio, jako że osobno trzeba kupić bilet do wioski i na łódkę. Ktoś pisał, że 2 lata temu bilet wstępu do wioski kosztował 25 $ od osoby (a do tego przecież trzeba doliczyć dojazd z Siem Reap). Znalazłam też wpis dziewczyny, która rok temu za sam bilet dała 20 $, a jazdę tuk-tukiem wspomina zdecydowanie źle. My już miałyśmy okazję jechać z lotniska takim 4-osobowym pojazdem (2-osobowe mają wnętrze bardziej osłonięte) i przekonałyśmy się, że do najbardziej komfortowych nie należy. Wieje po uszach i piach zgrzyta w zębach ;-) A wiadomo było, że się nim jeszcze najeździmy, nawet kilka razy. W planie na kolejne dni miałyśmy przejazd 30 km do Banteay Srei, oba kółka (małe i duże) do Angkoru, a potem jeszcze na kolację z pokazem tańców i na dworzec autobusowy.
Trochę mnie odstraszały znalezione w internecie ceny gotowych wycieczek, ale rzeczywistość okazała się znacznie bardziej przyjazna: 18 $ od osoby (wszystkie opłaty w cenie) za wycieczkę klimatyzowanym autobusem, z 2 butelkami wody, z anglojęzycznym przewodnikiem, to naprawdę nie tak dużo. Zwłaszcza, że pick-up spod hotelu odbywał się wypasionym lexusem:
Anglojęzyczność naszego przewodnika wprawdzie nie była taka oczywista i podróżujący z nami młodzi Anglicy mieli spory problem ze zrozumieniem jego opowieści. Doszło nawet do tego, że to ja im tłumaczyłam! Na przykład gdy pan chciał nam przybliżyć pojęcie przydomowego sadu za pomocą przykładu z Europy, rzucił jakimś słowem i wszyscy z różnym skutkiem kombinowali, co miał na myśli. Aż mnie wreszcie tknęło i pytam: "Apple?" I to było to! W związku z tą jego dziwną wymową duża część moich wiadomości o jeziorze pochodzi z innych źródeł :-(
Ale pan był przemiły i wesoły, więc nie będę się więcej czepiać. A wspomagał się różnymi środkami wyrazu, na przykład tłumacząc nam zawiłości miejscowego systemu kanalizacji:
Jezioro Tonle Sap (Tônlé Sab), największe jezioro na całym Półwyspie Indochińskim, jest połączone z Mekongiem przez rzekę o tej samej nazwie. Dwa razy w roku, gdy w Tybecie zaczynają topnieć śniegi i gdy nadejdzie pora deszczowa, poziom wody w Mekongu gwałtownie się podnosi. Z tego powodu rzeka Tônlé Sab zmienia kierunek swego biegu i zaczyna płynąć wstecz, wtłaczając piętrzące się wody do jeziora. Wówczas jego poziom podnosi się o kilka, a czasem nawet kilkanaście metrów. W zależności od pory roku głębokość jeziora waha się 0,2 do 14 m, a powierzchnia od ok. 2,5 tys. do ok. 15 tys. km². Cofająca się rzeka Tônlé Sab nanosi do jeziora żyzne osady aluwialne, wpływają do niego również duże ilości ryb z Mekongu. W związku z tym jezioro jest jednym z najbardziej zasobnych w ryby słodkowodne akwenów na świecie. Roczne połowy wynoszą 170–210 tys. ton! Na jeziorze i wokół niego powstały liczne pływające wsie i osiedla na palach, gdzie tak na prawdę całe życie toczy się na wodzie i wokół niej. Mieszkańcy utrzymują się głównie z połowu ryb, hodowli krewetek, a w ostatnich latach również z turystyki.
Prawdziwe pływające wioski, jak np. Chong Kneas, przemieszczają się w różne miejsca w zależności od stanu wody. My odwiedziliśmy Kampong Phluk, której nazwa oznacza: przystań kłów. Mieszka tam około 3000 osób. To wioska innego typu - zbudowana na wysokich palach, które można oglądać w całości, jeśli odwiedzi się ją w porze suchej. W porze mokrej woda się podnosi i całkowicie zalewa pale, więc wioska wygląda prawie tak samo, jak te pływające.
Autobus dowiózł nas na parking, gdzie przesiedliśmy się do łodzi i ruszyliśmy dalej, obserwując domy po obu stronach rzeki:
Autobus dowiózł nas na parking, gdzie przesiedliśmy się do łodzi i ruszyliśmy dalej, obserwując domy po obu stronach rzeki:
Kolejną część spaceru mogliśmy odbyć pieszo, ponieważ trwała pora sucha i poziom wody był niski. Obejrzeliśmy miejscową świątynię i domy wzdłuż głównej drogi. Spotykaliśmy czasem mieszkańców wioski oraz bawiące się przed domami dzieci, ale nikt nas nie zaczepiał i nie żądał za nic pieniędzy, no co narzekali autorzy niektórych blogów. Nie miałam też absolutnie wrażenia, że naruszam czyjąś prywatność, w końcu do domu nikomu nie zaglądałam:
W porze mokrej wioska wygląda zupełnie inaczej, co można obejrzeć na poniższych zdjęciach, pobranych ze stron miejscowych biur podróży:
Z drugiej strony wioski znowu wsiedliśmy na naszą łódkę i popłynęliśmy rzeką do samego jeziora, gdzie w pływającej restauracji czekaliśmy na zachód słońca. Część osób skusiła się na wynajęcie za 5 $ od osoby chybotliwych łódek i obejrzenie lasów namorzynowych. Nam się łódki nie spodobały, a mangrowce znałyśmy już z podróży nad Zatokę Perską, więc zyskałyśmy dłuższą chwilę na relaks i pstrykanie zdjęć:
W restauracji zwróciłam uwagę na córeczkę barmanki, dziecię epoki. Kolega czy może braciszek najwyraźniej miał mniejszą siłę przebicia:
A na zakończenie jeszcze wyczekiwany zachód słońca:
Dwa dni później wybrałyśmy się z kolei na wschód słońca, ale o tym napiszę przy innej okazji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz