piątek, 7 lutego 2020

Klęska Syjamu czyli Siem Reap

    Kambodża bardzo się różni od sąsiadującej z nią "zeuropeizowanej" Tajlandii. Jest krajem trudnym do kochania, pełnym sprzeczności. Z jednej strony brudna i zacofana, z tragiczną przeszłością (wcale nie taką odległą), z drugiej - egzotyczna, pełna wspaniałych pomników dawnej świetności, gdzie turysta nie może się nudzić nawet przez chwilę. 
   Syjamowi, czyli Tajlandii, klęski żadnej nie życzę, ale co zrobić, gdy tak nazywa się kambodżańska mekka turystów, Siem Reap znaczy właśnie to: "Klęska Syjamu". To 200-tysięczne miasto, czwarte co do wielkości w kraju, rozwija się w zabójczym tempie - w ciągu kilkunastu lat podwoiło liczbę mieszkańców. Nie bez powodu nazywa się je Bramą Angkoru. To tu zatrzymują się co roku dwa miliony turystów odwiedzających odległe o 7 km słynne świątynie dawnego państwa Khmerów. Wybór hoteli jest tu ogromny, ceny przyjazne, wielojęzyczny tłum na ulicach i liczne restauracje przyciągają wciąż nowych amatorów azjatyckich klimatów.
  Dotarłyśmy na miejsce późnym wieczorem. Z lotniska zabrał nas hotelowy tuk-tuk i wylądowałyśmy w uroczym hoteliku Blossoming Romdul Boutique, w centrum miasta, 500 m od słynnej Pub Street, choć ulica na wielkomiejską raczej nie wygląda:










 Niestety nie mam innego zdjęcia naszego pokoju, a na tym widać głównie nasz bałagan i w ogóle tylko część pomieszczenia, ale był to jeden z 3-osobowych pokoi na parterze, pachnący świeżością, z czyściutką pościelą, lodówką, klimą, dużą łazienką i balkonem widocznym na ostatnim zdjęciu. I to wszystko za 5 dolarów od osoby ze śniadaniem !!! Wprawdzie na balkonie i przy basenie wieczorami komary cięły nieziemsko, ale to już nie wina hotelu.
    O samym miasteczku niewiele jest informacji w sieci. Dla większości turystów jest ono tylko bazą wypadową do zwiedzania Angkoru oraz miejscem wieczornych spacerów bazarowo - knajpianych. Ja postanowiłam zatrzymać się tam na całe 4 dni, aby bez pośpiechu poszwendać się po różnych zakamarkach.
   Od razu pierwszego dnia przed południem obeszłyśmy najbliższe okolice czyli uliczki między naszym hotelem a Pub Street, a potem praktycznie codziennie wracałyśmy tam wieczorami:





     Tuż obok jest wielki bazar i wózki z ulicznym jedzonkiem, co również oglądałyśmy o różnych porach dnia i nocy:









    A jadać postanowiłyśmy elegancko, w restauracjach, z jakimiś dziwnymi daniami z węża czy krokodyla, a ja się nawet dałam skusić na piwo, chociaż  nie bardzo lubię:











  Dwa ostatnie zdjęcia z jedzonkiem pochodzą z wytwornej hotelowej restauracji nad rzeką, w której sobie odpoczywałyśmy w sobotnie popołudnie. A trzy poprzednie z restauracji Koulen, do której pewnego dnia wybrałyśmy się na specjalną imprezę - pokaz narodowych tańców khmerskich (Royal Apsara Dances) przy bufecie z mnóstwem różnych dań, niczym w hotelu z all inclusive. I całość była warta swojej ceny (12 $), chociaż drinki były płatne dodatkowo. Sam pokaz też był bardzo ciekawy (więcej na ten temat na stronie restauracji):



     Myślę, że na pierwszą kambodżańską notkę tyle powinno wystarczyć. C.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wieczorna Valetta i Pałac Wielkiego Mistrza

     Pałac Wielkich Mistrzów (Il-Palazz tal-Granmastru lub po prostu Il-Palazz), przy placu św. Jerzego (malt. Misrah San Gorg) to monumenta...