To już ostatnia cześć spaceru po Siem Reap. Dla przypomnienia - mapka, spod Wat Preah Prom Rath idziemy na prawo do Wat Bo:
Zaczynało się robić naprawdę gorąco, więc zanim udałyśmy się do kolejnego zespołu klasztornego, zasiadłyśmy sobie w klimatyzowanej kawiarni w stylu amerykańskim, ale było nam dość obojętne, nie klimatu tam szukałyśmy, tylko kawy i chłodu. Po krótkim odpoczynku ruszyłyśmy dalej, do czerwonych zabudowań Wat Bo:
W klasztornym parku na szczęście było sporo cienia, więc miło tam spędziłyśmy czas, po czym ruszyłyśmy na bulwary i dalej na północ:
Mam z tego miejsca jeszcze jedno zdjęcie, ale sądząc po stroju - z pierwszego dnia:
Dotarłyśmy do ronda, zwanego Apsara Statua Circle, na którym oczywiście stoi rzeźba tancerki Apsara, obok zaś znajduje się pięknie udekorowany most:
Na lewo od mostu rozciąga się park z królewską rezydencją, niestety budynek jest słabo widoczny. Natomiast obok rozciągają się tereny spacerowo - rekreacyjne, gdzie sporo ludzi spędzało sobotnie popołudnie, odwiedzając niewielkie świątynie oraz doskonale się bawiąc. Na placu można było wysłuchać koncertu w wykonaniu Korean Teachers Philharmonic Orchestra:
Nieco na północ, przy drodze do Angkoru znajduje się Angkor Museum, ulokowane w ładnym budynku z zadbanym ogrodem wokół. Nie kupowałyśmy biletów, bo wolałyśmy odwiedzić Muzeum Narodowe w Phnom Penh, które podobno ma bogatsze zbiory. Niestety z braku czasu nie udało nam się to, ale w sobotę jeszcze tego nie wiedziałyśmy, więc muzeum w Siem Reap obejrzałyśmy tylko z zewnątrz:
Ostatnim punktem programu była msza w katolickim kościele św. Jana, odprawiana w języku angielskim (gdyby ktoś chciał skorzystać: sobota, 18:30, w niedzielę jest po khmersku). Bez trudu znalazłyśmy zabudowania parafii i położony w głębi posesji klimatyczny kościółek. Bardzo lubię uczestniczyć we mszach, odprawianych w odwiedzanych przeze mnie krajach. Jest to zawsze ciekawe doświadczenie, jednoczesne poczucie wspólnoty i odrębności. Tu zaskoczyło mnie, że wszyscy (łącznie z księżmi) byli boso, wierni siedzieli na rozłożonych na podłodze matach, a księża całą liturgię odprawili na siedząco:
W końcu wróciłyśmy do hotelu po nasze bagaże, posiedziałyśmy w restauracji, zjadłyśmy kolację i ok. 23:00 wyszłyśmy przed budynek w oczekiwaniu na obiecany transport do autobusu. Nastawiałyśmy się na jazdę na drugi koniec miasta na dworzec autobusowy, a nawet nie zdążyłyśmy się dobrze rozsiąść w tuk-tuku, bo po przejechaniu 300 m do ronda nasz kierowca się zatrzymał i oświadczył, że jesteśmy na miejscu, bo właśnie stąd ruszają autobusy firmy Virak. Mocno nas to rozśmieszyło, a wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że w drodze do Phnom Penh czeka nas jeszcze większa niespodzianka.
W ogóle skąd się wziął pomysł nocnej jazdy? Z naszego wrodzonego skąpstwa chyba, chociaż też z chęci zaoszczędzenia czasu w dzień i przeznaczeniu go na zwiedzanie.Otóż sprawdziłam najpierw w internecie, potem dopytałam się przy zakupie biletów i wyszło mi, że czas jazdy do Phnom Penh to 7 godzin. Czyli że od północy do 7 rano spokojnie zdążymy się wyspać i nie wydamy na hotel, a jakoś dojechać przecież i tak trzeba. Tak zwany hotelowy autobus na zdjęciach prezentował się zachęcająco, w naturze zresztą podobnie:
Zapakowałyśmy się do naszych dwuosobowych kajutek, ja z Grażynką a Ala sama. Potem biedna stresowała się cały czas, czy jej kogoś nie dokwaterują, na przykład jakiegoś grubego faceta. Na szczęście jednak nic takiego się nie przydarzyło. Natomiast było zimno, klima szalała, a cienkie kocyki nie całkiem wystarczały. Kiedy wreszcie udało nam się jakoś pozawijać i już, już miałyśmy zasnąć, nagle autobus się zatrzymał. Lekko zdezorientowane myślałyśmy, że to jakiś postój na trasie, bo do siódmej brakowało jeszcze trzech godzin, ale niestety to był już końcowy przystanek i musiałyśmy wysiąść. Tak więc nasze plany wyspania się trochę nam nie wypaliły. A co było dalej, to już napiszę w notce o Phnom Penh, ale najpierw będzie Angkor i to na pewno kilka notek. Już teraz zapraszam!
Zaczynało się robić naprawdę gorąco, więc zanim udałyśmy się do kolejnego zespołu klasztornego, zasiadłyśmy sobie w klimatyzowanej kawiarni w stylu amerykańskim, ale było nam dość obojętne, nie klimatu tam szukałyśmy, tylko kawy i chłodu. Po krótkim odpoczynku ruszyłyśmy dalej, do czerwonych zabudowań Wat Bo:
W klasztornym parku na szczęście było sporo cienia, więc miło tam spędziłyśmy czas, po czym ruszyłyśmy na bulwary i dalej na północ:
Mam z tego miejsca jeszcze jedno zdjęcie, ale sądząc po stroju - z pierwszego dnia:
Dotarłyśmy do ronda, zwanego Apsara Statua Circle, na którym oczywiście stoi rzeźba tancerki Apsara, obok zaś znajduje się pięknie udekorowany most:
Na lewo od mostu rozciąga się park z królewską rezydencją, niestety budynek jest słabo widoczny. Natomiast obok rozciągają się tereny spacerowo - rekreacyjne, gdzie sporo ludzi spędzało sobotnie popołudnie, odwiedzając niewielkie świątynie oraz doskonale się bawiąc. Na placu można było wysłuchać koncertu w wykonaniu Korean Teachers Philharmonic Orchestra:
Nieco na północ, przy drodze do Angkoru znajduje się Angkor Museum, ulokowane w ładnym budynku z zadbanym ogrodem wokół. Nie kupowałyśmy biletów, bo wolałyśmy odwiedzić Muzeum Narodowe w Phnom Penh, które podobno ma bogatsze zbiory. Niestety z braku czasu nie udało nam się to, ale w sobotę jeszcze tego nie wiedziałyśmy, więc muzeum w Siem Reap obejrzałyśmy tylko z zewnątrz:
Ostatnim punktem programu była msza w katolickim kościele św. Jana, odprawiana w języku angielskim (gdyby ktoś chciał skorzystać: sobota, 18:30, w niedzielę jest po khmersku). Bez trudu znalazłyśmy zabudowania parafii i położony w głębi posesji klimatyczny kościółek. Bardzo lubię uczestniczyć we mszach, odprawianych w odwiedzanych przeze mnie krajach. Jest to zawsze ciekawe doświadczenie, jednoczesne poczucie wspólnoty i odrębności. Tu zaskoczyło mnie, że wszyscy (łącznie z księżmi) byli boso, wierni siedzieli na rozłożonych na podłodze matach, a księża całą liturgię odprawili na siedząco:
Po mszy wróciłyśmy jeszcze na plac obok mostu, popatrzeć na różne pięknie podświetlone obiekty:
W końcu wróciłyśmy do hotelu po nasze bagaże, posiedziałyśmy w restauracji, zjadłyśmy kolację i ok. 23:00 wyszłyśmy przed budynek w oczekiwaniu na obiecany transport do autobusu. Nastawiałyśmy się na jazdę na drugi koniec miasta na dworzec autobusowy, a nawet nie zdążyłyśmy się dobrze rozsiąść w tuk-tuku, bo po przejechaniu 300 m do ronda nasz kierowca się zatrzymał i oświadczył, że jesteśmy na miejscu, bo właśnie stąd ruszają autobusy firmy Virak. Mocno nas to rozśmieszyło, a wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że w drodze do Phnom Penh czeka nas jeszcze większa niespodzianka.
W ogóle skąd się wziął pomysł nocnej jazdy? Z naszego wrodzonego skąpstwa chyba, chociaż też z chęci zaoszczędzenia czasu w dzień i przeznaczeniu go na zwiedzanie.Otóż sprawdziłam najpierw w internecie, potem dopytałam się przy zakupie biletów i wyszło mi, że czas jazdy do Phnom Penh to 7 godzin. Czyli że od północy do 7 rano spokojnie zdążymy się wyspać i nie wydamy na hotel, a jakoś dojechać przecież i tak trzeba. Tak zwany hotelowy autobus na zdjęciach prezentował się zachęcająco, w naturze zresztą podobnie:
Zapakowałyśmy się do naszych dwuosobowych kajutek, ja z Grażynką a Ala sama. Potem biedna stresowała się cały czas, czy jej kogoś nie dokwaterują, na przykład jakiegoś grubego faceta. Na szczęście jednak nic takiego się nie przydarzyło. Natomiast było zimno, klima szalała, a cienkie kocyki nie całkiem wystarczały. Kiedy wreszcie udało nam się jakoś pozawijać i już, już miałyśmy zasnąć, nagle autobus się zatrzymał. Lekko zdezorientowane myślałyśmy, że to jakiś postój na trasie, bo do siódmej brakowało jeszcze trzech godzin, ale niestety to był już końcowy przystanek i musiałyśmy wysiąść. Tak więc nasze plany wyspania się trochę nam nie wypaliły. A co było dalej, to już napiszę w notce o Phnom Penh, ale najpierw będzie Angkor i to na pewno kilka notek. Już teraz zapraszam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz