czwartek, 6 lutego 2020

W prowincji Kanchanaburi

   Tajlandia to nie tylko egzotyczne świątynie, ale i piękne krajobrazy. Ponieważ w tym roku nie było czasu, żeby pojechać na wyspy czy też w góry północnej Tajlandii, postanowiłam przynajmniej wybrać się do Parku Narodowego Erawan.
    Najszybszy sposób to wykupić w biurze podróży gotową wycieczkę. Nad same wodospady można pewnie dotrzeć samemu taniej, ale już połączenie tego z mostem na rzece Kwai, na czym mi bardzo zależało, robi się logistycznie trudne, a różnica w cenie istotnie się zmniejsza. Opcji zwiedzania tej okolicy było wiele, ale do dyspozycji miałyśmy tylko jeden dzień, bezpośrednio po powrocie z Kambodży, więc obawiałam się, że będziemy trochę zmęczone i wypłukane z kasy. Przy wyborze wycieczki kierowałam się więc kryterium cenowym oraz odnośnie programu - prostotą tegoż. Odrzuciłam więc opcje ze zwiedzaniem wojennych muzeów i cmentarzy, raftingiem na tratwach i jazdą na słoniach (ekolodzy grzmią, że biedne zwierzątka są maltretowane przez opiekunów i nie należy tych działań promować) i zdecydowałam się na wycieczkę do samych wodospadów, połączoną z krótkim pobytem nad rzeką Kwai. Cena wynosiła 1000 bathów, czyli ok. 120 zł, a oprócz transportu (również spod i do hotelu) obejmowała bilet wstępu za 300 bathów i lunch w jednej z restauracji przy parkingu. 
   Jazda w tamtą stronę wyglądała przedziwnie. Miałyśmy być odebrane spod hotelu między 7:00 a 7:15, ale coś im się "omskło" i busik zajechał trochę później. Należało jeszcze po drodze zabrać kilkanaście innych osób, ale chyba kierowca dostawał adresy hoteli już w trakcie jazdy, bo woził nas parę razy po tych samych ulicach tam i z powrotem, a w dodatku na zakończenie zatrzymał się prawie przy naszym hotelu. Mogłyśmy pospać godzinę dłużej!
    Potem pomknęliśmy do Kanchanaburi i znowu było to samo. Jeździliśmy w kółko po mieście i nikt nie wiedział, po co. Aż się wyjaśniło: po jednego z pilotów. Stawaliśmy też dwa razy na stacjach benzynowych, gdzie zmieniał nam się skład pasażerów i pilotów.
   W końcu dotarliśmy na skraj parku Erawan, wysiedliśmy z busa i pilot zarządził zbiorowe zdjęcie. Bynajmniej nie na pamiątkę, ale jako swojego rodzaju przepustkę, która się przydawała w różnych momentach. Po raz pierwszy zaraz po starcie. Park zwiedza się samemu, ale zaraz na początku siedziała jedna z pilotek z telefonem w garści i wyłapywała tych z naszego zdjęcia, żeby nam przekazać informację o przesunięciu wyjazdu na pół godziny później. Drugi raz porównywali nas ze zdjęciem w knajpie, gdzie wydawano lunch. Miejsce było sympatyczne, jedzenie smaczne i nawet kilka dań do wyboru, a przy sąsiednim stoliku pożywiała się, już na własny koszt, spora grupa Polaków z objazdówki Rainbow.
   Park Narodowy Erawan, założony w 1975 roku jako 12 park narodowy w Tajlandii, położony jest w prowincji Kanchanaburi, ok. 200 km na północny zachód od Bangkoku. Zajmuje powierzchnię 550 km². Obejmuje wapienne wzgórza Tenasserim, przez które przepływa wiele strumieni, tworzących malownicze wielopoziomowe kaskady. Wzgórza porośnięte są lasem, dzięki czemu stanowią znakomitą ucieczkę od rozpalonych upałem ulic Bangkoku. Wytyczona trasa, obejmująca 7 poziomów wodospadów, jest dość łatwa. Ani odległości, ani podejścia dla nikogo nie powinny stanowić problemu. Jest tam wprawdzie dość tłoczno, ale daje się też znaleźć miejsca zaciszne, pozbawione tłumów, zwłaszcza w wyższych partiach, a piękne widoki rekompensują wszystkie niedogodności:




































    Wreszcie nastąpił ostatni punkt programu naszej wycieczki. Wraz z innymi znalazłam się nad brzegiem rzeki Kwai przed żelaznym kolejowym mostem, na pozór zwyczajnym, z betonowymi podporami i metalowymi przęsłami. Sielankowe otoczenie, restauracje na statkach, zadbane rabatki w świetle zachodzącego słońca. Nic tu nie świadczy o dramatycznej historii, jaka się w tym miejscu wydarzyła. I pewnie świat nie dowiedziałby się o niej, gdyby nie uhonorowany 7 Oscarami film Davida Leana z 1957 roku, "Most na rzece Kwai", który stał się klasyką kina wojennego. 
  W 1943 roku Japończycy zorganizowali tu obóz przejściowy dla przeszło 60 tysięcy alianckich jeńców, ściągniętych do budowy linii kolejowej z Bangkoku do Rangunu. Byli to głównie Brytyjczycy, Holendrzy, Australijczycy, Amerykanie, ale także ponad 250 tysięcy robotników azjatyckich różnych narodowości. Pracowali w niezwykle trudnych warunkach, przedzierając się przez malaryczną, zalewaną ciągłymi deszczami dżunglę. Nieludzko traktowani przez Japończyków ginęli z wysiłku, niedożywienia i chorób. Niestety także w wyniku bombardowań aliantów, bo Japończycy rozmyślnie lokowali obozy jenieckie obok miejsc strategicznych, nie pozwalali też oznaczać szpitali czerwonym krzyżem. Podczas jednego z takich nalotów we wrześniu 1944 zginęło stu jeńców, a ponad 300 odniosło rany. 
   Przy budowie "kolei śmierci" pracowały jednocześnie dwie brygady, jedna od strony Birmy, druga w Tajlandii. Zanim obie grupy połączyły tory na Przełęczy Trzech Pagód, zapłaciło za to życiem ponad sto tysięcy ludzi. Statystyki mówią, że na każdy z 415 km toru przypadło 280 grobów; padł co czwarty z alianckich jeńców. 
  Na rzece Kwai zbudowano wtedy trzy mosty. Dwa pierwsze, prowizoryczne, z drewna, mniej więcej takie, jak ten na filmie, wznoszony przez jeńców pod kierunkiem pułkownika Nicholsona. Na miejscu drugiego z nich stoi do dziś ten trzeci - most żelazny. Japończycy sprowadzili go z Jawy w częściach i na miejscu rękami jeńców złożyli ponowniePo amerykańskim bombardowaniu z 1945 roku wymieniono dwa środkowe przęsła.
  I właśnie tu stałam w ciepły wieczór 21 stycznia ciesząc się, że chociaż nie zdążyłam odwiedzić cmentarza ani muzeum, to przynajmniej w tym miejscu mogę swoją obecnością oddać hołd bohaterom tamtych dni:








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyprawa na Gozo

     Historia Gozo kojarzona jest głównie ze starożytną wyspą Ogygią, na której według mitologii greckiej rozbił się statek z Odyseuszem, wr...