Trafiłyśmy tam na wydarzenie, które wydało nam się niezwykłe w tej scenerii - chrzest dziecka z kościoła prawosławnego. Dowiedziałyśmy się że w tej części Tajlandii mieszka sporo Rosjan i mają niedaleko swoją cerkiew, chyba na Koh Samui. Obrzędy obserwowałyśmy z daleka, ale potem podeszłyśmy porozmawiać:
Ponieważ cena za "taksówkę" wydała nam się zbyt wygórowana (150 batów od osoby na twardych ławkach na pace), wracałyśmy sobie pieszo, oglądając życie zwykłych mieszkańców wioski. Z ciekawostek mają tam pralki na monety, trafiłyśmy też na cmentarz z krematorium. Na zdjęciu widać prowadnice do pieca:
W pewnym momencie dotarłyśmy do "garkuchni", serwującej zupkę. Wyglądała nawet atrakcyjnie, więc się skusiłyśmy, jednak w smaku okazała się dość obrzydliwa. Najgorsze jedzenie, jakie jadłyśmy w Tajlandii. Najbardziej rozczarowana byłam tym, że ciemne kawałki, pływające w zupie okazały się być nie mięsem, a kawałkami kości:
Kawałek dalej, gdy miałyśmy za sobą połowę drogi czy nawet trochę mniej, trafiłyśmy na inny samochód, który nas dowiózł do portu za 1/3 tamtej ceny, co już było do przyjęcia. Zresztą upał zaczął nam się mocno dawać we znaki, a cienia przy drodze nie było. Podjechałyśmy do Thong Sala, gdzie pospacerowałyśmy po targu i porcie:
Na zakończenie zjadłyśmy wreszcie coś smacznego w tej samej knajpce, co pierwszego dnia, po czym udałyśmy się na prom. Odpływał o 17, potem miałyśmy wykupiony transport busem na stację, gdzie wsiadłyśmy do pociągu, do wagonu sypialnego:
Wybór transportu nie był przypadkowy. Chodziło nie tylko o przespanie się w pozycji horyzontalnej, ale przede wszystkim o możliwość zatrzymania się w miejscowości Phetchaburi. Autobusy, chociaż istotnie tańsze, są znacznie mniej wygodne, w dodatku pędzą autostradą i nigdzie nie stają po drodze. Przynajmniej ten nasz, z Raja Ferry, nie miał żadnego postoju. W każdym razie pociąg okazał się strzałem w dziesiątkę, żałowałyśmy tylko, że już po 7 godzinach musimy wstać z tych wspaniałych leżanek (dolne miały chyba ponad metr szerokości). Nawet przemknęło mi przez myśl, żeby może nie wysiadać i jechać do Bangkoku, ale w stosownym momencie podszedł do nas pan z obsługi i gnąc się w uprzejmych ukłonach wskazał po kolei każdą z nas palcem i oznajmił: "You, and you, and you, go out. Now!" To "now" było trochę na zapas, bo pociąg jechał jeszcze chyba z 15 minut do stacji, ale widocznie panu skończył się zasób angielskich słówek.
A o Phetchaburi będzie kolejna notka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz