sobota, 23 marca 2019

Krajobrazy Koh Phangan

   Wszyscy piszą, że wyspy najlepiej zwiedzać na skuterku. Ale nikt nie napisał, jak do tego przekonać trzy panie w średnim (?) wieku. Musiałybyśmy wziąć dwa skutery, co podniosłoby koszt, odważyć się wsiąść pierwszy raz w życiu na taki sprzęt i w dodatku ruszyć lewą stroną drogi. To stanowczo nas przerosło i w rezultacie wyspę zwiedzałyśmy głównie pieszo. Jeszcze w domu przygotowałam sobie trzy trasy, które wydały mi się interesujące. Dwie z nich udało się nam zrealizować praktycznie w 100 procentach, trzecią sobie darowałyśmy.
    Na pierwszy spacerek wybrałyśmy się zaraz po zapoznaniu z naszą resortową plażą.


    Oczywiście zajęło nam to znacznie więcej czasu, niż pokazuje mapka, ponieważ nie spieszyłyśmy się wcale, kontemplując urodę i zapachy dżungli, zwiedzałyśmy świątynię i podziwiałyśmy widoki z baru Alpichada, popijając sobie owocowego shake'a.
    Pierwszy postój zrobiłyśmy przy buddyjskiej świątyni Wat Pho. Jest to bardzo sympatyczne, spokojne miejsce, gdzie turyści rzadko docierają, my nie spotkałyśmy żadnego:








    Na terenie świątyni rośnie podobno najstarsze i największe na wyspie drzewo tamaryndowe, a kawałek dalej kolejne, dla odmiany opisane jako największe gumowe drzewo w Tajlandii:






   Dalej droga prowadzi przez obszar dżungli, może nie całkiem dzikiej, bo jednak do siedzib ludzkich było blisko, ale pełnej wspaniałych roślin:














   Zaczynał już zapadać zmierzch, zresztą nasz plan był taki, żeby do Alpichady dotrzeć na zachód słońca. Gorzej, że na niebie pojawiły się czarne burzowe chmury. Przyspieszyłyśmy więc nieco, chociaż było to trudne, bo ostatni odcinek prowadził ostro pod górę. Wpadłyśmy do baru w ostatniej chwili, w pierwszych chwilach deszczu. Na parkingu stało mnóstwo skuterków, nikt tam nie przyszedł na piechotę. Oczywiście gośćmi byli młodzi ludzie, jako że bar ma taki trochę rockowy klimat. W ogóle było dość śmiesznie, bo jeden z barmanów jest Mołdawianinem, a czarnoskóry osobnik z dredami, najwyraźniej stały bywalec baru, gadał a nim po rosyjsku. Mimo padającego deszczu usiłowałyśmy złapać ten zachód słońca, na który tu się nastawiałyśmy:








    Droga powrotna też dostarczyła nam niesamowitych wrażeń, ponieważ szłyśmy przez dość puste tereny praktycznie po ciemku. Błogosławiłam tego, kto wynalazł Google Maps, oraz Bogusię, która mnie zmobilizowała, żebym się nauczyła korzystać z map "of line".
    Spać poszłyśmy dość wcześnie, bo jednak miałyśmy za sobą nocną podróż, a następnego dnia rano czekała nas wyprawa statkiem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Berat - miasto okien

     Kolejny cudowny dzień w Albanii spędziliśmy w Beracie, jednym z dwóch albańskich miast - muzeów, które jest w całości wpisane na listę ...